Czasem warto wstać przed wschodem słońca, kiedy całe miasto jeszcze śpi, słychać tylko śpiew rozbudzonych ptaków, a białe mgły krążą w zaroślach. Warto wstać chociażby tylko po to aby otworzyć okno i przewietrzyć pokój. A przy okazji może uda Wam się zobaczyć coś ciekawego... jak mi w ostatnią niedzielę.
Dzisiaj coraz więcej Młodych Par w dniu ślubu zamiast kwiatów prosi o inny (często określony przez nich z góry) prezent. I coraz więcej Młodych Par od razu chce mieć milion w kieszeni. :) I dlatego proszą o kupony lotka. A żeby kupony ładnie udekorować - trzeba zrobić z nich bukiet. Pamiętacie, robiłam taki bukiet rok temu dla Sylwii i Marcina?
A w tym roku 13 lipca taki bukiet powędrował do Kasi i Wojtka.
Tym razem zamiast wrzosów była lawenda, zamiast różu - fiolety, i miejmy nadzieję, że kupony były bardziej szczęśliwe...
W końcu, po 2 miesiącach od powrotu, kończę relację z wiosennego wyjazdu w Tatry. Na zakończenie został dzień, który był najbardziej zaskakujący, nieprzewidywalny i tym samym taki o którym się najdłużej pamięta.
To była niby zwykła wycieczka na Czerwone Wierchy, szlakiem, którym już kiedyś szłam i nie był ani zbytnio męczący ani wymagający. Tym razem jednak zmęczyłam się i to porządnie. Zaczęliśmy niebieskim szlakiem na Miętusi Przysłop i poszliśmy w górę na Małołączniak. Nad głowami krążyły złowieszcze chmury, ale słońce nie dawało za wygraną i mocno grzało.
Do czasu. Im wyżej wchodziliśmy, tym pogoda robiła się gorsza. Zaczęło padać, chmury coraz szybciej biegały po niebie, a białe mgły przykryły góry. Jednym słowem zrobiło się nieciekawie. Ale po deszczu wyjrzało słońce. Tego dania padał deszcz i świeciło słońce - tak na zmiany. Zmokliśmy kilka razy i kilka razy wysuszyło nas słońce i wiatr.
Robiło się późno. Kiedy dotarliśmy na górę, w dół schodziły ostatnie 2 osoby. Jak się później okazało tego dnia nie spotkaliśmy na szlaku już nikogo więcej.
Małołączniak nie przywitał nas ciekawie. W sumie to wcale nas nie przywitał. Chodzące dookoła mgły były tak gęste, że prawie nic nie było widać. W tej momentami upiornej mgle dotarliśmy do Kopy Kondrackiej i tu na szczęście zaczęło się trochę rozpogadzać. Mgły ustąpiły i widzieliśmy coś więcej niż białe mleko dookoła.
Oprócz gór zobaczyliśmy coś jeszcze. Coś, czego się nie spodziewaliśmy zupełnie. Całe stado tatrzańskich kozic. Podeszły do szlaku, którym szliśmy, postały, popatrzyły – stały tak z dobre 5 minut i jakby nigdy nic poszły sobie w swoją stronę.
My też poszliśmy. Słońce zaczęło już zachodzić. Mgły zrobiły się rzadsze i odsłonił się przed nami Giewont.
Było coraz później. To był czas, aby być już na dole. A przed nami było jeszcze ponad 2 godziny zejścia doliną Małej Łąki. Czy zastała nas noc na szlaku? Uciekaliśmy najszybciej jak mogliśmy, ale nas niestety dogoniła…
W końcu udało mi się skończyć koleją część relacji z pobytu w Tatrach. Jeśli już zapomnieliście, co było wcześniej, pisałam już o Dolinie Pięciu Stawów i o Rusinowej Polanie.
Pierwszego dnia naszego pobytu pomaszerowaliśmy do Doliny Chochołowskiej. Trasa, jakich nie lubię, czyli równiutki, górski asfalt aż do samego schroniska. Ale szliśmy tam w ważnym celu. Chcieliśmy zobaczyć fioletowe dywany krokusów leżące wiosną w dolinie. Odkąd pamiętam zawsze o tym marzyłam, no i teraz marzenie się spełniło. I choć krokusy już przekwitały, to i tak było pięknie.
Naszą wędrówkę rozpoczęliśmy spotkaniem ze stadem owiec, tudzież baranów, które zaatakowały od strony lasu. Potem przed nami był już tylko spacer asfaltowym szlakiem w poszukiwaniu chochołowskich krokusów.
Fioletowe kwiaty zaczęły się pojawiać już po drodze. Małe, kępki schowane w pożółkłych trawach, wychylały się do słońca.
Na końcu drogi tłum turystów. Polana Chochołowska jak zawsze atrakcyjna.
Aby uciec trochę przed tłumem poszliśmy w głąb polany i tam spędziliśmy większość czasu. Ciepłe wiosenne słońce uprzyjemniało wylegiwanie się w zieleniących się trawach. Gdzieś nad górami śpiewały ptaki, wiał przyjemny, wiosenny wiatr. I ludzie i kwiatki wystawiali się do słońca. A fioletowe zastępy krokusów dzielnie pozowały mi do zdjęć.
Uwieńczeniem naszej wycieczki była wizyta w schronisku i przesłodkie ciastka chochołowskie zjedzone przed drogą powrotną.
Wracaliśmy górą, ścieżką wijącą się nad doliną, prowadzącą od schroniska do malutkiej kaplicy Św. Jana. Słońce chyliło się już ku zachodowi, rzucając na ziemię długie i ciepłe cienie.
Tego dnia nie tylko my cieszyliśmy się z ładnej pogody…
Subskrybuj:
Posty
(
Atom
)