W końcu, po 2 miesiącach od powrotu, kończę relację z wiosennego wyjazdu w Tatry. Na zakończenie został dzień, który był najbardziej zaskakujący, nieprzewidywalny i tym samym taki o którym się najdłużej pamięta.
To była niby zwykła wycieczka na Czerwone Wierchy, szlakiem, którym już kiedyś szłam i nie był ani zbytnio męczący ani wymagający. Tym razem jednak zmęczyłam się i to porządnie. Zaczęliśmy niebieskim szlakiem na Miętusi Przysłop i poszliśmy w górę na Małołączniak. Nad głowami krążyły złowieszcze chmury, ale słońce nie dawało za wygraną i mocno grzało.
Do czasu. Im wyżej wchodziliśmy, tym pogoda robiła się gorsza. Zaczęło padać, chmury coraz szybciej biegały po niebie, a białe mgły przykryły góry. Jednym słowem zrobiło się nieciekawie. Ale po deszczu wyjrzało słońce. Tego dania padał deszcz i świeciło słońce - tak na zmiany. Zmokliśmy kilka razy i kilka razy wysuszyło nas słońce i wiatr.
Robiło się późno. Kiedy dotarliśmy na górę, w dół schodziły ostatnie 2 osoby. Jak się później okazało tego dnia nie spotkaliśmy na szlaku już nikogo więcej.
Małołączniak nie przywitał nas ciekawie. W sumie to wcale nas nie przywitał. Chodzące dookoła mgły były tak gęste, że prawie nic nie było widać. W tej momentami upiornej mgle dotarliśmy do Kopy Kondrackiej i tu na szczęście zaczęło się trochę rozpogadzać. Mgły ustąpiły i widzieliśmy coś więcej niż białe mleko dookoła.
Oprócz gór zobaczyliśmy coś jeszcze. Coś, czego się nie spodziewaliśmy zupełnie. Całe stado tatrzańskich kozic. Podeszły do szlaku, którym szliśmy, postały, popatrzyły – stały tak z dobre 5 minut i jakby nigdy nic poszły sobie w swoją stronę.
My też poszliśmy. Słońce zaczęło już zachodzić. Mgły zrobiły się rzadsze i odsłonił się przed nami Giewont.
Było coraz później. To był czas, aby być już na dole. A przed nami było jeszcze ponad 2 godziny zejścia doliną Małej Łąki. Czy zastała nas noc na szlaku? Uciekaliśmy najszybciej jak mogliśmy, ale nas niestety dogoniła…